Partner serwisu
09 lutego 2017

FELIETON: A liczba jego: 2011/62/EU

Kategoria: Felietony Rafała Ruty

Koniec świata – to brzmi groźnie, ale zarazem dostojnie i podniośle. Wydawać by się mogło, że to raczej wyjątkowe wydarzenie. Nie wiem jak Państwo, ale ja miałem okazję zasmakować takiej atrakcji. No, może był to raczej taki minikoniec świata. Wersja „demo”. Wielu z Państwa towarzyszyło mi w tej przygodzie.

FELIETON: A liczba jego: 2011/62/EU

18 sierpnia 1999 roku mieliśmy w Europie ostatnie, jak na razie, pełne zaćmienie Słońca. Na naszym kontynencie w całej okazałości było ono widoczne w Walii, Francji, Belgii, Niemczech, Austrii, na Węgrzech i w Rumunii. Ale i w Polsce było całkiem nieźle  – w moim pięknym mieście Jeleniej Górze aż 92% tarczy słonecznej było zakryte przez Księżyc. Pamiętacie Państwo, jak przez ciemną dyskietkę widać było tylko cienki rogalik, który został ze Słońca? W środku dnia (przed 11 rano) nagle zrobiło się ciemno, zimno i zaczął wiać wiatr. Poczułem się dziwnie. To był jakiś wewnętrzny „poetycki” albo romantyczny niepokój, poczucie kruchości i niepewności tego świata, który jeszcze przed chwilą wydawał się być „wyryty w skale”. Nie sądziłem, że to zrobi na mnie aż takie wrażenie. To chyba było to, co niemieccy poeci romantyczni określali jako „angst”.

Po zapoznaniu się z „wersją demo” lepiej rozumiem, dlaczego starożytni Egipcjanie w obliczu całkowitego zaćmienia gotowi byli wszystko obiecać (i podarować) sprytnym i mądrym kapłanom, aby tylko nakłonili bogów do oddania Słońca z powrotem swojemu grzesznemu ludowi.

A więc koniec świata nie jest wyjątkowy. Koniec świata jest stary jak sam świat. W czasach historycznych przepowiadano go już 200 razy. Po raz pierwszy zapowiedział go na rok 66 n.e. Simon bar Giora – przywódca pierwszego żydowskiego powstania przeciwko Rzymianom w Judei. Zaraz
po zwycięstwie miało nastąpić nadejście Mesjasza, koniec ziemskiego świata i początek królestwa niebieskiego dla wszystkich pobożnych ludzi. Kolejne wizje powracały regularnie w zapowiedziach proroków, filozofów, papieży, astrologów, teologów, matematyków i innych „uczonych mężów”. Oczywiście – jak to w nauce – każda hipoteza musi się poddać naukowej weryfikacji. Na razie (na szczęście dla nas wszystkich) nie udało się jednak potwierdzić żadnej z zapowiadanych dat apokalipsy, choć wiele dat było kilkakrotnie przekładanych i uściślanych (dziś powiedzielibyśmy „aktualizowanych”).

Jak Państwo sądzą – na jaki okres przypada największe zagęszczenie końców świata? Starożytność? Średniowiecze? Gdzie tam! Jedna czwarta z zapowiedzianych końców świata przypada na ostatnie 20 lat. Wiele z nich ma ścisły związek z nowoczesnymi technologiami, które są dla nas taką magią, że nawet jako „straszaki” przejęły rolę dawnych diabłów, wampirów i wilkołaków. Któż nie pamięta apokaliptycznych wizji „błędu roku 2000” – wyłączające się elektrownie atomowe itp. Pierwszego stycznia 2000 roku, gdy wracałem z zabawy sylwestrowej, nie spadł mi na głowę żaden samolot, a nawet nie utknąłem w windzie. Była to jednak stara winda „analogowa”, więc wciąż nie miałem pewności, czy wszystko jest w porządku. O 7 rano, tuż przed zasłużonym odpoczynkiem, włączyłem więc jeszcze na chwilę komputer. Chciałem sprawdzić, czy jestem jeszcze na tym, czy może już na tamtym świecie. Liczyłem się z tym, że zaraz coś wybuchnie, albo przynajmniej zaskwierczy, ale mój składak wydał z siebie znajomą sekwencję pisków, po czym na niebieskim ekranie Norton Commandera (ktoś jeszcze pamięta?) zobaczyłem „01.01.2000”. Wyłączyłem komputer i z czystym sumieniem zasnąłem – w naszym starym, poczciwym, wciąż istniejącym świecie.

Felieton został opubliowany w numerze 6/2016 czasopisma "Przemysł Farmaceutyczny"

Strona używa plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. OK, AKCEPTUJĘ