Partner serwisu
24 sierpnia 2023

Śliczny jak zagraniczny

Kategoria: Felietony

Po drugiej stronie jest pięknie i kolorowo. Dziesięcioletni chłopiec stoi i patrzy. Właściwie nie stoi, tylko krąży i podgląda. Kręci się speszony, nerwowo spogląda na zegarek. Parę kroków dzieli go od „drugiej strony lustra”, ale dzisiaj nie przekroczy tej bariery. Jeszcze raz zerka na zegarek i odchodzi, wyobrażając sobie atmosferę, smak i zapach tego miejsca. Nad magicznym miejscem świeci neon „Pewex”.

W czasach PRL-u mieszkałem z rodzicami i bratem na siódmym piętrze bloku i cieszyłem się dzieciństwem w takim świecie, jaki był mi dostępny. Jeździliśmy z tatą i bratem syrenką na działkę, z dziadkiem rowerem na ryby, bawiliśmy się z kolegami w „kosmos”, chodziliśmy na sanki i do kina, sklejaliśmy i malowaliśmy plastikowe modele samolotów, miałem pamiętnik z rysunkami i wpisami kolegów i koleżanek („Kto zagląda w sekreciki, ten jest świnią z Ameryki”). Naszą ulubioną przekąską były frytki ze smażalni, podawane w szarych torebkach, posolone ze słoika z dziurkami w nakrętce. Do tego oranżada ze szklanej butelki wypijana „na miejscu”, żeby nie płacić kaucji za butelkę, albo „cola” w plastikowym woreczku, ze słomką w środku. To była nasza codzienność.

Ale oprócz codzienności była rzeczywistość magiczna, czyli świat alternatywny. Czasami podglądaliśmy go przez dostępne nam „dziurki od klucza”, ale ten świat istniał głównie w dziecięcej wyobraźni. To było nasze mityczno-magiczne wyobrażenie wszystkiego co „zagraniczne”.

Jedną z możliwości zerknięcia „w realu” na zagraniczny świat był wspomniany już „Pewex”. Była to państwowa sieć sklepów, w których za waluty można było kupić zagraniczne produkty, niedostępne w zwykłych sklepach – amerykańskie dżinsy, słodycze, kawę, colę i piwo w puszkach, alkohol, kosmetyki, zabawki (np. legendarne lalki Barbie, klocki Lego i „resoraki”, czyli małe metalowe modele samochodów), sprzęt RTV i AGD, a nawet takie cuda jak mikrokomputery. W praktyce był to miszmasz typu „sklep spożywczo-przemysłowy”, ale dla przeciętnych Polaków, a zwłaszcza dzieci, stanowił namiastkę raju. Wszystko było kolorowe, pachnące, błyszczące, pięknie zapakowane, a sprzedawczynie ładnie ubrane i uśmiechnięte.

Moja rodzina nie miała krewnych za granicą i nigdy nie mieliśmy walut. „Pewex” był dla mnie „odległą galaktyką”, wszechświatem z innego wymiaru, do którego takie szaraki jak ja nie mają wstępu. Miejsce przyciągało jednak jak magnes, więc regularnie kręciłem się w pobliżu, ukradkiem podglądając zgromadzone cuda. Piękno za szybą było abstrakcyjnym luksusem, przeznaczonym nie dla mnie. Nigdy nie wszedłem do środka. To byłoby wtargnięcie w zabłoconych gumiakach i kufajce do eleganckiego salonu.

Symbolicznymi dziurkami od klucza na inny świat były amerykańskie filmy fantastyczne i przygodowe, jak „Gwiezdne Wojny” czy „Indiana Jones”. Dla mnie jednak równie fantastyczne były sceny ze śniadań amerykańskich rodzin, w których zawsze pojawiały się tosty, bekon i sok pomarańczowy. Dla mnie ten sok był abstrakcją, w dzieciństwie może pięć razy wypiłem z pancernej puszki kilka łyków, „na spółę” ze kolegami, których rodzice bywali w „Peweksie”. A w filmach dzieci nalewały sobie sok szklankami przy zwykłym śniadaniu. To musiały być amerykańskie efekty specjalne...

Jednak dwóch moich najbliższych kolegów miało dostęp do zagranicznych cudów. Ojciec Filipa pracował w USA, a ojciec Norberta bywał na Zachodzie jako kierowca TIR-a. Koledzy mieszkali w pobliskich blokach i widywaliśmy się niemal codziennie. Jeszcze wnukom opowiem o artefaktach pozaziemskiej cywilizacji, które tam ujrzałem – kolorowe pojemniki z pachnącymi napojami w proszku, zegarki elektroniczne z kalkulatorem i siedmioma melodyjkami, resoraki Matchbox z trasą wyścigową, „National Geographic” z 1985 r. ze zdjęciami właśnie odnalezionego wraku „Titanika”, oryginalna płyta „Abbey Road” The Beatles, przeglądarka trójwymiarowych slajdów z historią o Godzilli, dwukasetowy magnetofon stereo (nagrałem na nim melodyjki z zegarka i słuchałem w domu na PRL-owskim „Kapralu”), wreszcie cud cudów – minikomputer Commodore 64

Ale my też mieliśmy w domu coś zagranicznego. Żona kierownika mojej mamy miała rodzinę w Belgii. Dostaliśmy od niej w prezencie dwa króliki wielkanocne z belgijskiej czekolady. Mimo błagań moich i brata, nie było mowy o ich zjedzeniu. Króliki stały się domową relikwią i przez wiele lat były główną ozdobą stołu wielkanocnego. Po kilku latach mama wreszcie uległa, ale króliki były już zwietrzałe i utlenione...

PS. Pierwszy raz przestąpiłem progi zakazanego „Pewexu”, gdy komuna właśnie się skończyła i można było płacić złotówkami. Nikt mnie nie wyrzucił, kupiłem bajerancką, przezroczystą kasetę magnetofonową marki „Sony” (uwielbiałem rozpakowywać kasety z cieniutkiej folii). Miałem 17 lat i zaczynały się szalone lata 90. Dla uczczenia zakupu kasety, po drodze nabyłem jeszcze chrupki bekonowe StarFoods i Pepsi w szklanej butelce na wynos. Raz się żyje!

 

Nie ma jeszcze komentarzy...
CAPTCHA Image


Zaloguj się do profilu / utwórz profil
Strona używa plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. OK, AKCEPTUJĘ