Felieton Rafała Ruty: OK BOOMER!
Piątka obdartusów: dwóch dziewiętnastowiecznych afrykańskich podróżników w korkowych hełmach, Beduin w białym burnusie, „policjant-macho” z klubu dla wielbicieli lateksu i czarnych skór oraz turysta w szortach i cyklistówce. Dziwna kompania człapie, brnie, pełznie i kuśtyka przez wyblakły od żaru, przepalony słońcem pustynny krajobraz. Brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa. Ozdobą czeredy jest piękna dziewczyna z kocim makijażem i burzą loków. Sukienka na niej prosta, krótka, luźna (bynajmniej nieplugawa), ale wzrok nawet ona ma dziki. Rozmarzyłem się... Na czym to ja skończyłem? Acha! Więc najpierw człapią, potem oddają się dzikim tańcom, a na końcu znów pełzną, znikając za kamienistymi pagórkami.
J eżeli ktoś pamięta tę scenę z dzieciństwa, to witam w klubie „Pokolenia X” (ur. 1965-1979). Teledysk „Nie ma wody na pustyni” zespołu Bajm obejrzałem w niedzielnym „Teleranku” w 1982 r., gdy miałem 9 lat. Tego dnia pokazano też telewizyjny występ legendarnych The Beatles z przebojem „She Loves You”. Czterech grzecznych chłopców w garniturkach i krawatach śpiewa do dwóch mikrofonów w studiu telewizyjnym, pełnym wrzeszczących, piszczących i omdlewających w ekstazie dziewczyn. Nagranie jest czarno-białe, słabej jakości, pełne rys i prześwietleń. Zarejestrowano je w szczycie tzw. „beatlemanii” (1963 r.), gdy zespół miał nieomal boski status wśród fanów.
Tadeusz Broś, wieloletni gospodarz „Teleranka”, spytał dzieci w studiu, która z piosenek bardziej im się podobała. Kulturalne, oczytane dzieciaki doceniały historyczną wartość występu Beatlesów, ale wszyscy przyznali, że ich serca biją w rytmie rozpalonego słońcem, najnowszego hitu „Bajmu”. Szczerze zgadzałem się z tą opinią. „Bajm” był nowy, przebojowy, kolorowy, błyszczący i natapirowany jak lata 80. Te kolory widziałem tylko oczami wyobraźni, bo do 1985 r. mieliśmy jedynie czarno-biały, kineskopowy telewizor Neptun. Piosenka chłopaków z Liverpoolu też bardzo mi się podobała, ale ich występ kojarzył mi się z przedwojenną kroniką filmową. Przecież „Bajm” był tu i teraz, a Beatlesi nie istnieli już od dwunastu lat, czyli chyba od czasów II wojny światowej!!! W dodatku leadera, Johna Lennona, nie było na świecie od dwóch lat, został zastrzelony w Nowym Jorku przez psychofana. Pozostali dziadkowie niby jeszcze żyli, ale co to za życie?! George Harrison miał 39 lat, a dalej było już tylko gorzej – Paul McCartney miał 40 lat, a Ringo Starr chyba trwał tylko dzięki systemom sztucznie podtrzymującym życie, bo miał 42 lata.
Mimo że muzyki słucham namiętnie, to od kilkunastu lat bardzo rzadko oglądam teledyski, które królowały w telewizji lat 1980-2010. W Internecie są one dostępne na wyciągnięcie ręki, ale chyba są już bardziej obiektem nostalgii dla „starych fanów”, a nie aktywnym kanałem promocji muzycznej. Na fali takiej nostalgii obejrzałem dzisiaj zarówno „Nie ma wody na pustyni” oraz „She Loves You” i nie jestem już taki pewien, który bardziej się zestarzał. Zwłaszcza, że ten pierwszy okazał się nie kolorowy a pomarańczowo-biały, a drugi był pięknie cyfrowo oczyszczony.
To fascynujące, jak w różnych okresach własnego życia, ale też w różnych dekadach, zmienia się percepcja rozciągłości czasu oraz wieku – własnego i innych osób. Jak odbieramy kategorie „długo” i „krótko”, co było „dawno”, a co „niedawno”, kto jest „młody”, a kto „stary”. Gdy w 1975 r. miałem dwa lata, było 30 lat od zakończenia II wojny światowej, a wielu jej weteranów było młodszych niż ja teraz. Mam wrażenie, że czas, który sami pamiętamy, mija znacznie „szybciej”. Trzydzieści lat temu od dwóch lat nie było już „komuny”, a w pamięci mojego pokolenia wszystko po 1989 r. wciąż jest „nowe”. Gdy byłem uczniem, każda osoba starsza niż 20 lat była już „z innej bajki”, a kto przekroczył 30 lat, był już „starszy”. Za czasów studenckich te limity przesunęły się odpowiednio do 30 i 40 lat.
Przestałem postrzegać świat w kategoriach młodzi-starzy, gdy skończyłem studia i zacząłem pracę – najpierw jako nauczyciel, potem w firmach przemysłowych. W szkole i na studiach rzadko mamy kolegów w wieku własnych rodziców, a w pracy nagle wchodzimy w „wiekową wielokulturowość”. Przez długi czas robimy za „młodych” – obecnie chyba gdzieś do czterdziestki (przynajmniej chciałbym w to wierzyć). Ale na szczęście od razu mamy styczność z osobami w różnym wieku, z różnym doświadczeniem. Pracujemy, kolegujemy się i poznajemy nie tylko z równolatkami, ale z osobami starszymi o 10, 20 i 30 lat, a potem odwrotnie – z młodszymi o tyle lat. Gdy zaczynałem pracę, po prostu to przyjmowałem jako element codzienności, ale z perspektywy czasu widzę, jak wielką wartością jest wiekowa różnorodność współpracowników, możliwość dzielenia się zarówno „młodzieńczym zapałem”, jak i „doświadczeniem życiowym i zawodowym”. Muzykę, filmy, książki, itp. także przestałem postrzegać jako „stare” kontra „nowe”, wolę się skupić po prostu na dobrych.
PS. Młodszych czytelników wyręczę i sam sobie powiem: „OK Boomer!”
Komentarze