Dawno temu, w odległej galaktyce...
W 1994 r. spotkała mnie przygoda życia – wyjazd na studia do USA, w ramach współpracy filii Politechniki Wrocławskiej w Jeleniej Górze z Uniwersytetem Stanowym Teksasu w Tyler, niedaleko Dallas. Dla 21-letniego młodzieńca z prowincji, zaledwie cztery lata po „komunie”, to była podróż na inną planetę. Z myślą o przyszłych czytelnikach „PF” spisałem pamiętnik z tej wyprawy do odległej galaktyki. Cały numer magazynu byłby za mały, żeby zaprezentować wszystko, ale podzielę się kilkoma próbkami młodzieńczego „humoru zeszytów” ze starej dyskietki 1,44 MB.
Podróż
W naszym samolocie lecieli głównie starsi ludzie, przeważnie Polonusi ze Stanów Zjednoczonych. Pewnie w związku ze średnim wiekiem pasażerów i stewardessy miały gdzieś tak pod 90. No, może trochę przesadzam, ale pod 40. to na pewno.
Autobus był oczywiście klimatyzowany, jak niemal wszystkie samochody w USA. Wyobraźcie sobie, że z upału wchodzicie do chłodnej, przewiewnej piwnicy. Takie właśnie wrażenie mieliśmy, gdy weszliśmy do autobusu. Klimatyzacja to wspaniały wynalazek! Mimo że samolot był strasznym gratem, przynajmniej stewardessa była najładniejsza i najmilsza z tych, z którymi się dotąd zetknęliśmy podczas podróży.
Uniwersytet
Nasza czwórka nie mogła mieszkać w jednym domu. Na campusie w Teksasie nie ma mowy o tym, żeby faceci i dziewczyny mieszkali razem w jednym domu, chyba że są małżeństwem. Jedynym rozwiązaniem byłoby szybkie wzięcie ślubu.
Miasto i zakupy
Wszędzie dociera się własnym samochodem. Pieszo nie przemieszcza się więc nikt. Na południu USA chodzenie jest czymś nienormalnym i jeśli widzi się kogoś idącego pieszo, to znaczy, że albo ma on jakieś kłopoty, albo że my możemy mieć kłopoty z jego strony. Nawet na drugą stronę ulicy trzeba przejeżdżać samochodem.
Ser ma konsystencję starej, zwietrzałej gumy, która rwie się na kawałki pod byle naprężeniem, chleb zaś przyrównałbym już nawet nie do waty, ale do powietrza. Kiedy weźmie się kromkę takiego chleba (jest sprzedawany w woreczkach z osobnymi kromkami) do ręki, to ma się wrażenie, że nic nie ma się w ręce. Przy smarowaniu masłem (słonym jak w Polsce w stanie wojennym) trzeba uważać, żeby nie zrobić dziury w chlebie i żeby go nie sprasować.
Autostrada
Szybko wyjechaliśmy na międzystanową autostradę nr 20, która miała nas doprowadzić już do samego Dallas. Jechać po takiej autostradzie to naprawdę przyjemność. Czuć, że jest się w USA. Pędzi się po drodze, wokół trawa aż po horyzont, stada bydła, pola bawełny, przed tobą zbiegające się na horyzoncie pasy drogi, raz po raz wyprzedza cię truck, z naprzeciwka też ciągnie ich szereg, w radiu muzyka country, przy drodze wielkie tablice reklamowe, na każdym zjeździe powiewają ogromne flagi USA i Teksasu na wysokich masztach, a wokoło pełno pomp naftowych nieustannie kiwających się w górę i w dół. Ten nastrój przypomina tzw. amerykańskie kino drogi.
Dallas
Do Hard Rock Cafe można by przyjść na cały dzień tylko po to, żeby chodzić po całej knajpie, jej licznych zakamarkach i oglądać pamiątki muzyczne, ale nie samą sztuką człowiek żyje i trzeba coś zjeść. Tutaj nie musieliśmy być oszczędni, gdyż jedliśmy na koszt uniwersytetu. Nic dziwnego, że wszyscy pozamawiali całe góry steków z frytkami i sałatką, vajitas, tacos, cheeseburgerów, hamburgerów, pizzy, piwa, coli i czego się dało. To dopiero była wyżerka, chyba w życiu tyle nie zjadłem.
Rancho
Nadeszła pora karmienia sumów, więc Marlene nasypała do puszki specjalnej karmy i zaczęła tupać w pomost. Zaraz woda zaczęła się burzyć i spłynęła się masa tych ryb, którym Marlene sypnęła owej karmy. Co się wtedy zaczęło dziać! Woda jakby się zagotowała. Sumy wyskakiwały nad powierzchnię i kotłowały się, jakby chodziło o ich życie. Są strasznie żarłoczne. Dowiedziałem się ciekawej rzeczy, że miesiąc wcześniej w jeziorze przebywał nieproszony gość, a mianowicie aligator, który przypłynął kanałem przeciwpowodziowym, jakim uchodzi nadmiar wody. Potwór czynił spustoszenie wśród ryb, a poza tym – czy kto z was chciałby mieć aligatora w jeziorze 10 metrów od domu? Dlatego bestię trzeba było odstrzelić.
Rodeo
Zajechaliśmy na parking, wokół pełno ludzi w kowbojskich strojach na koniach, atmosfera amerykańskiego prowincjonalnego święta. Zapłaciliśmy po $6 za bilety i poszliśmy na trybunę. Wokół powiewały flagi USA i Teksasu, na końcu prostokątnej areny znajdowała się wieżyczka komentatora i wyświetlacz do wyników. Za wieżą były boksy dla koni i byków. Kiedy widziało się te byki, czuło się respekt. Po arenie przechadzali się kowboje, wielu z nich o kulach, z połamanymi rękami i nogami – weterani rodeo, którzy już zakończyli karierę, ale stale coś ich ciągnie, żeby tu przychodzić.
Dress-code
Gdy wybieraliśmy się do tego baru, Baśka ubrała się w obcisłe, błyszczące spodnie i wypuszczoną na wierzch koszulę. Paul uznał, że tak ubrana nie może iść do rozrywkowej knajpy, gdyż „zostanie wzięta za kogo innego” i będzie miała niedwuznaczne propozycje. Poradził jej, żeby ubrała szorty do kolan.
PS. Proszę wybaczyć 21-latkowi mało wykwintne żarty o wieku stewardess. Młode to i głupie...
Komentarze